Choć reżyser obnosi się z pobożnością, sprawia wrażenie, jakby metod argumentacji uczył się od propagandzistów z radzieckiej Rosji. W efekcie stworzył dzieło tak mierne, że aż obraźliwe dla
Jeśli Bóg faktycznie nie umarł, po obejrzeniu debiutu Harolda Cronka powinien zapaść się ze wstydu pod ziemię. Film pomyślany jako fresk na cześć Stwórcy okazał się niczym więcej niż odpustowym bohomazem. Skierowanej pod adresem "Bóg nie umarł" krytyki nie sposób łączyć z rzekomym dyskryminowaniem chrześcijan w coraz bardziej laicyzującym się świecie. Katastrofalna jakość filmu Cronka powinna rzucać się w oczy zarówno gorliwie wierzącym kinomanom, jak i tym, którym Biblia kojarzy się wyłącznie z "Pulp Fiction" i Księgą Ezechiela.
Litanię zarzutów pod adresem reżysera wypada zacząć od kwestii obsadowych. W kluczowej dla fabuły roli ateistycznego intelektualisty, profesora Radissona, Cronk obsadził Kevina Sorbo, czyli Herkulesa z popularnego w latach dziewięćdziesiątych serialu. Telewizyjny gwiazdor nigdy nie był wybitnym aktorem, więc wcielenie się w postać filozofa sprawia mu wysiłek godny 12 prac mitycznego herosa. W scenariuszu "Boga…" panuje zresztą chaos rodem ze stajni Augiasza. Spośród gmatwaniny wątków na pierwszy plan wybija się kwestia ideologicznego pojedynku pomiędzy Radissonem a jego głęboko religijnym studentem Joshem. Osobliwy pomysł fabularny miałby sens, gdyby prowadził do niebanalnej konfrontacji systemów wartości utrzymanej w duchu wczesnych filmów Zanussiego. Niestety, "Bogu…" znacznie bliżej do "Obcego ciała" niż "Barw ochronnych" czy "Struktury kryształu". Choć Radisson i Josh w swych dysputach powołują się na filozoficzne autorytety, przypominają raczej kiboli piorących się po gębach w obronie czci C.S. Lewisa bądź Bertranda Russella.
Wynik tej rywalizacji będzie oczywisty, zanim zdążycie zmówić "Ojcze nasz". Cronk staje po stronie Josha i w swojej postawie dochodzi do takiego stopnia fundamentalizmu, że ksiądz Natanek i posłanka Pawłowicz urastają przy nim do rangi podejrzanych liberałów. Reżyser – z subtelnością godną hiszpańskiej inkwizycji – przekonuje, że chrześcijanie we współczesnej Ameryce są maltretowani w domowym zaciszu i terroryzowani w przestrzeni publicznej. Zanim jednak na powrót zaczną kryć się w katakumbach, nadejdzie godzina triumfu. W kuriozalnym finale Cronk rozprawia się z niewiernymi prześladowcami bohaterów w myśl zasady "Dobry ateista to martwy ateista".
Choć reżyser obnosi się z pobożnością, sprawia wrażenie, jakby metod argumentacji uczył się od propagandzistów z radzieckiej Rosji. W efekcie stworzył dzieło tak mierne, że aż obraźliwe dla wyznawanych przez siebie wartości. W ramach pokuty powinien zamienić plan filmowy na klasztor i już nigdy więcej nie chwytać za kamerę.
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu